Wiadomości z Żor

Dzieje ogniem znaczone – odrobina historii Żor, z okazji Święta Ogniowego

  • Dodano: 2022-05-13 10:15

Miasto Żory stara się o wpisanie Święta Ogniowego na listę „Niematerialnego dziedzictwa kulturowego”. Poniżej zamieszczamy tekst napisany przez Tomasza Góreckiego – pracownika Muzeum Miejskiego w Żorach, który opisuje dzieje naszego miasta, znaczone ogniem.

Piętno pożarów znaczyło dzieje wielu dawnych miast. Zwarty, bardzo gęsty charakter zabudowy, wymuszony stosunkowo niewielką powierzchnią terenu otoczonego murami obronnymi, powodował, że zaprószony w jednym z domostw ogień bardzo szybko przenosił się na kolejne budynki. Sprzyjał też temu łatwopalny materiał, z którego powstawały domy mieszczan: w Żorach aż do początków XIX wieku jedynymi murowanymi budowlami były: kościół farny, bramy miejskie i mury obronne. Reszta budynków wznoszona była z drewna, kryta była słomą lub gontem.

Cesarska pomoc

Pierwszy wielki pożar miasta, który został odnotowany w kronikach, wybuchł w roku 1454. Żory spłonęły doszczętnie.  Następny miał miejsce prawie sto lat później, w 1552. Najprawdopodobniej właśnie w tych dwóch pożarach spłonęła zarówno większość akt miejskich z pierwszych dwustu lat istnienia miasta, jak i pierwsze miejskie pieczęcie. Kolejny raz miasto płonęło 18 sierpnia 1583 roku. O pomoc finansową przy odbudowie miasta żorzanie zwrócili się wtedy aż do cesarza Rudolfa II Habsburga, którego władzy w tym czasie Żory podlegały. Ten pomógł mieszczanom, przedłużając miastu prawo do pobierania pewnych opłat. Dochody z tego tytułu miały być przeznaczone na odbudowę grodu.

Przez złość na parobka

Okres wojny trzydziestoletniej, która w XVII wieku na Śląsku zebrała krwawe żniwo, udało się Żorom przebyć w miarę bezboleśnie, jeśli nie liczyć dokuczliwych kontrybucji na rzecz wielu przechodzących przez miasto oddziałów. Udało się miastu uniknąć losu pobliskich Gliwic, które były oblegane przez Szwedów. Niestety ludzka lekkomyślność okazała się dla Żor znacznie groźniejsza niż nieprzyjacielskie wojska.   17 maja 1661 roku Marianna Kasper, żona chorążego ze stacjonującego w mieście oddziału cesarskiej kawalerii, wracała z wesela, które wyprawiał Adam Wielopolski, pan na Woszczycach. Wraz z parobkiem, który ją eskortował dotarła do miasta o dziesiątej wieczorem. Czy parobek był hardy, czynił młodej jejmości nieprzystojne propozycje, czy też pani Marianna miała ciężki charakter, nie wiadomo. Faktem jest, że zeźliła się na parobka i w stajni, do której wjechali po powrocie, rzuciła w niego płonącą pochodnią. Od pochodni błyskawicznie zajęła się słoma, ogień szybko przerzucił się na dach, zaś wiejący wtedy silny wiatr spowodował, że wkrótce płonęły już dachy w całym mieście. Spłonęły nie tylko wszystkie domy w mieście, ale także dach i wieża kościelna oraz jedna z bram miejskich. Ogień przedostał się także za mury: na przedmieściach ocalało jedynie siedem domostw, miejskie więzienie i słodownia. W obrębie murów ocalał tylko jeden szynk. Tragiczna była lista ofiar. Żywcem spłonąć miało osiem osób,  siedemnaście z kolei podusiło się od dymu. Śmierć poniosła m.in. ciężarna żona rajcy Jerzego Trembla, młody notariusz miejski Kasper Judifant i siedmioletni Mikołaj Zgoński. Oprócz ludzi w płomieniach zginęło także sto sztuk bydła. Tak wielka katastrofa sprawiła, że rozwój miasta został na kilkadziesiąt lat znacznie spowolniony, zaś jego mieszkańcy w większości żyli w ubóstwie. Gdy wydawało się już, że długie lata pokoju panującego wtedy na Śląsku pozwolą Żorom pomyślnie patrzeć w przyszłość, po 41 latach czerwony kur znowu zapiał nad miastem...

Apetyt na zająca

11 maja 1702, jeden z rajców miejskich, Andrzej Peisker, wrócił z pobliskiej wioski z biesiady. Radnemu,  rozochoconemu  zabawą, apetyt, mimo późnej pory w dalszym ciągu dopisywał więc kazał sobie upiec zająca. Pożar wybuchł pół godziny przed północą. Ponownie spłonął dach kościoła, wieża kościelna, stopił się jeden z dzwonów. Zniszczeniu uległy też wszystkie zabudowania wokół rynku. W pożarze zginął ówczesny burmistrz, Marcin Scholz, a wraz z nim jego główny rywal w mieście, Adam Hok, z Górnego Przedmieścia, który pospieszył mu na ratunek. Obydwaj udusili się w piwnicy, z której nie mogli się wydostać, gdyż spadające belki zablokowały drzwi.

Właśnie po tym pożarze ludność miasta złożyła uroczyste ślubowanie, iż każdego roku, w dniu tego nieszczęścia, czyli 11 maja, odbywać się będzie w Żorach uroczysta błagalna procesja w intencji odwrócenia klęski pożarów od miasta. Przez przeszło sto lat jej błagania odnosiły skutek.

Płonąca stajnia

Pożar, który ostatecznie zmienił obraz miejskiej architektury wybuchł w sobotę 15 sierpnia 1807 roku, tuż przed południem. Z nieustalonych przyczyn zaczęła się palić stajnia należąca do żydowskiego dzierżawcy gorzelni, Heimana Labandy. Tym razem kościół ocalał, spłonęło jednak całkowicie sto pięćdziesiąt miejskich budynków w obrębie murów i ponad połowa zabudowań Dolnego Przedmieścia. Znacznie uszkodzony został ratusz. Ocalało tylko osiem budynków mieszkalnych, na szczęście nie spaliła się większość stodół, w których składowane było ziarno – nad ocalałymi pogorzelcami, nie zawisło, przynajmniej na razie, widmo głodu. Dwa tygodnie po pożarze, Kamera Wrocławska wydała zarządzenie, by nowe budynki w mieście stawiać wyłącznie z cegły. Wokół miasta zaczęły powstawać cegielnie, jednak pierwszym źródłem cegły, wykorzystywanej przy odbudowie, były żorskie mury obronne i wieża ratuszowa, która, uszkodzona w czasie pożaru, zawaliła się ostatecznie 22 września 1807 roku. 

Nieprzerwanie (prawie) przez przeszło 300 lat

Ślubowanie, które żorzanie złożyli w 1702 roku, skrupulatnie wypełniali bez przerwy przez cały XVIII i XIX wiek. Prawdopodobnie początkowo procesje szły wąskimi uliczkami wzdłuż murów obronnych. Autor pierwszej historii miasta, Augustyn Weltzel, opisuje uroczystości dziewiętnastowieczne: Poprzedzane były nabożeństwem, po którym procesja wyruszała na Rynek. Na jego czterech rogach następowało błogosławieństwo monstrancją z Najświętszym Sakramentem. W procesji na czele mieszkańców szły miejskie władze.

Z zachowanych relacji mieszkańców Żor wiemy, jaki wymiar miało to święto w czasie dwudziestolecia międzywojennego. Był to dzień wolny od pracy. Nieczynne były szkoły, sklepy, restauracje, zakłady pracy, a także warsztaty rzemieślnicze, zaś okoliczni rolnicy tego dnia nie wychodzili w pole. Msza święta odbywała się rano w kościele parafialnym pod wezwaniem św. Filipa i Jakuba, po której wychodziła procesja na rynek. Na przodzie kroczyła młodzież i dzieci, za nimi szła orkiestra miejska, po niej rzemieślnicy ze swymi cechowymi sztandarami. Pod baldachimem szedł proboszcz parafii z monstrancją, zaś za nim burmistrz miasta ze współpracownikami. Po nich – reszta mieszkańców. Po południu – w tradycyjnych miejscach wypoczynku mieszkańców, czyli w parku Dębina i strzelnicy na Kleszczówce, odbywały się festyny na wolnym powietrzu, które trwały do późnych godzin nocnych.

Ostatni raz Święto Ogniowe miało taki przebieg 11 maja 1939 roku. W czasie okupacji władze niemieckie zakazały odbywania procesji. Powodem była obawa, przed jej wykorzystaniem do antyniemieckich wystąpień. Możliwe też, że wpływ na tę decyzję miała niechęć władz NSDAP do przejawów tradycji kościelnej.

Podobno mieszkańcy Żor przepowiadali wówczas, że prawdopodobnie miasto znów dotknie klęska pożaru. Przepowiednia ziściła się 24 marca 1945 roku, gdy miasto legło w gruzach w trakcie walk radziecko-niemieckich. Pożar spowodowany radzieckim przygotowaniem artyleryjskim trawił miasto przez trzy następne dni.

Pierwsza procesja po wojnie odbyła się już w roku 1946. Jak podaje „Kronika miasta Żor” przygotowana przez Towarzystwo Miłośników Regionu Żorskiego w 1972 roku, z okazji 700-lecia założenia miasta: „12.V.1946 r. (sic!) – wznowiono po wojnie doroczną uroczystość lokalną „Święto Ognia”.” Niestety nie wiadomo, czy o dzień późniejsza data zapisana w kronice wynikła z błędu drukarskiego, czy też były jakieś przyczyny, które przesunęły uroczystość o jeden dzień.

Walka „władzy ludowej” z kościołem spowodowała kolejną przerwę w kultywowaniu tradycji Święta Ogniowego. Dopiero w 1957 roku, po październikowej odwilży, nowy proboszcz parafii, ks. dziekan Adam Bieżanowski, otrzymał zgodę na procesję na Rynku. Od tej pory odbywają się one bez przerwy.

Za czasów PRL Święto Ogniowe zmieniło swój charakter, stając się przede wszystkim świętem kościelnym. Msza i procesja zaczęły odbywać się wieczorem. Socjalistyczne władze miasta nie brały w nich oficjalnie udziału. Ochotnicza Straż Pożarna i organizacje rzemieślnicze, to jedyne oficjalne organizacje, które uczestniczyły w procesji. Oczywiście nie było mowy o tym, by był to dzień wolny. Tradycja ta przetrwała jednak w niektórych  zakładach rzemieślniczych prowadzonych przez starych żorzan, którzy tego dnia jeszcze niedawno zamykali swe zakłady.

Stan wojenny również nie przerwał tradycji. Władze nie wydały jednak zgody na procesję na Rynku, więc w 1982 roku procesja przeszła jedynie wokół kościoła.

Od roku 1990 miejskie władze znów zaczęły oficjalnie uczestniczyć w procesji. Z powodu coraz większej ilości uczestników zmieniono też w latach dziewięćdziesiątych jej trasę. Teraz, oprócz Rynku przechodzi ona również ulicami Moniuszki i Bałdyka. W 2002 roku, w trzechsetną rocznicę pożaru odsłonięto w mieście dwie tablice pamiątkowe: Jedną na gmachu ratusza ufundowały władze miejskie, druga odsłonięta została staraniem ks. dziekana Jana Szewczyka i kilku mieszkańców, w kościele parafialnym pw. św. Filipa i Jakuba. Także od 2002 roku „Święto Ogniowe” nabiera ponownie bardziej świeckiego charakteru. Przed procesją na rynku często odbywają się pokazy sprzętu strażackiego, czasem następuje oficjalne nadanie strażackich odznaczeń. Wieczorem, po procesji odbywają się spektakle teatrów ulicznych, w których ogień jest motywem przewodnim. oraz bieg uliczny na dystansie pięciu kilometrów, który przyjął, a jakże, miano „Biegu Ogniowego”.

Różne przypadki rajcy Peiskera

Na koniec kilka zdań o pośrednim sprawcy słynnego pożaru. Andrzej Peisker nie został oskarżony o jego wzniecenie, nie wiadomo też czy poniósł jakąś karę za nieostrożne obchodzenie się z ogniem przez jego służbę. Na sześć lat trafił jednak do więzienia za niewpłacenie do kasy krajowej sumy stu czterdziestu talarów, które zebrał jako poborca podatku od piwa. Dziwnym trafem, gdy przebywał w więzieniu, 16 stycznia 1711 roku spłonęła jego posiadłość. Ostatecznie opuścił on Żory i przeniósł się do Koźla.

Autor: Tomasz Górecki (Muzeum Miejskie w Żorach)

Dodaj komentarz

chcę otrzymać bezpłatny newsletter portalu Zory.com.pl.

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu.
Wydawca portalu nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Czytaj również